Może to zima za oknem, a może miód malinowy, którego miałam okazję spróbować i był niesamowity, skłonił mnie do powspominania miodowego smaku. Ja uwielbiam gryczany, ale ten w Kenii był wspaniały. Miód w każdym zakątku świata jest cenionym produktem. Tak też jest i w Kenii, gdzie ule przybierają nieoczekiwane formy. Pasieki w naszym rozumieniu nie miałam okazji zobaczyć, ale za to przemierzając okolice Rukuriri, widziałam radosne żółte, zawieszone w powietrzu ule, ukryte na skraju lasu równikowego u stóp góry Kenia, z pewnością zamieszkałe przez dzikie pszczoły. Zaś przemierzając dróżki gdzieś w buszu widziałam pojedyncze pnie wydrążone z myślą o pszczelim roju, zawieszone gdzieś wysoko wśród konarów drzew. Sam smak afrykańskiego miodu był dla mnie odkryciem, bo owszem mam świadomość istnienia wielu gatunków miodu i różnorodności jego smaków, ale ten kenijski z niczym mi się nie kojarzył. Był lekko kwaskowy, nawet cierpki, a jednocześnie słodki, o barwie ciemnej, w konsystencji aksamitny i płynny, z czasem ulegając krystalizacji. Był pyszny! Miód z Mbeere smakował wręcz bajecznie prosto z wielkiego zbiornika, z którego był dopiero porcjowany do słoików, zlizywany prosto z dłoni ku ogólnej radości. Ambrozja - pokarm "bogów"!!!
A oto miodowy raj...
po tak barwnym opisie aż chciałoby się spróbować tych pyszności...
OdpowiedzUsuń