środa, 8 grudnia 2010

Rano zabrałam się za książkę "Władca równin" Javiera Yanes'a, która zapowiada się na "czytadło" z Kenią w tle. Nawet opis na okładce nie pozostawia złudzeń..., ale jak to miło czasem oderwać się od naukowych lub pseudonaukowych opracowań, na poczet "fascynującej afrykańskiej love story". Odetchnąć trochę kenijskim powietrzem :) i oddać się wspomnieniom...
"Pierwszej nocy w Nairobi niemal nie zmrużyłem oka. Byłem zbyt zdenerwowany pierwszym spotkaniem z długo wyczekiwaną i upragnioną kochanką, której składałem w hołdzie niezdrowa obsesję, pieszcząc wyłącznie jej formy z papieru i atramentu, farby i drewna, wsłuchując się w jej sugestywny głos, jak szepcze mi do ucha miłosne zaklęcia.(...) Moje szaleńcze pożądanie zyskało realne kształty i wiedziałem, że namiętność ta nie spłonie jak strzelające raptownie i znikające w mgnieniu oka iskry, ale mój stos karmić się będzie rezerwą paliwa gromadzonego przez lata w tankach mojego instynktu." Javier Yanes, Władca równin, Warszawa 2010, s.13.

Moje pierwsze wrażenie po wylądowaniu... W nocy, kiedy wylądowałam w Nairobi, niewiele było widać. Zapach "Afryki", o którym tak chętnie opowiadają podróżnicy, też nie wydawał się jakiś wyjątkowy,  Tylko miliony światełek i gwiazd, które zlewały się  w jedno na lotnisku utkwiły mi w pamięci. Dopiero rano, gdy wyjrzałam przez zakratowane okno moim oczom ukazało się właśnie to podwórko... niby nic, a jednak :D Marzenie zaczęło się spełniać! i wydawało się, że nic nie może mnie wprawić w większy zachwyt, niż to zwyczajne podwórko...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz